Wspomnienie Bronisława Kledzika o Robercie Gamble - Media-Rodzina
Robert D. Gamble

16 grudnia 2020

Wspomnienie Bronisława Kledzika o Robercie Gamble

Robert Gamble, założyciel Media Rodzina we wspomnieniach dyrektora i współzałożyciela wydawnictwa, Bronisława Kledzika.

BOB

 

„Nie byłoby Boba, nie byłoby Media Rodziny”- tymi słowami zwróciłem się w styczniu tego roku do obecnego na jubileuszu 50-lecia mojej pracy zawodowej pana Roberta Gamble’a. Bynajmniej nie miałem na myśli tylko wydawnictwa jako instytucji, dla Boba o wiele ważniejsze było to, co jest w wydawnictwie, po jakiej podąża ono drodze. Czyli, krótko mówiąc, wydawane książki.

 

JAK TO SIĘ ZACZĘŁO

Pewnego dnia, a był to rok 1991, drugi rok po upadku PRL-u, zawitał do Wydawnictwa Poznańskiego, w którym pracowałem, Amerykanin Robert Gamble z misją wydania książki Adele Faber i Elanie Mazlish „How to talk so kids will listen, and listen so kids will talk” (”Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały. Jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły”). Świadomie piszę, „zawitał z misją”, a nie – jak zwykło się mówić – przyszedł z propozycją albo z ofertą. Bo to była misja. Ta książka pomogła jemu w zachowaniu dobrych relacji z synem i on, Robert Gamble, wierzył głęboko, że pomoże również wielu polskim rodzinom.

Może to był przypadek, a może ten moment, kiedy – jak mówią niektórzy – Pan Bóg chce być anonimowy, a może jak jeszcze ciekawiej definiował takie chwile sam Bob: „God writes the scenerio”(Pan Bóg reżyseruje). Trafił do mnie, bo tak mu podpowiedział Lech Jęczmyk, wybitny tłumacz literatury rosyjskiej i angielskiej. Znaliśmy się z Lechem od dawna, w ostatnich latach PRL-u szczególnie bliskie było nam marzenie o jego upadku.

Kiedy pojawił się Bob, to marzenie stało się już faktem, ale faktem dla mnie oraz bardziej oczywistym było też widmo zbliżającego się bankructwa Wydawnictwa Poznańskiego. Chciałem ten moment jak najbardziej oddalić, również z myślą o swojej zawodowej przyszłości. Misja Boba wydała mi się jak najbardziej na czasie, tym bardziej że z jego ust padła deklaracja, że on pokryje koszty zakupu licencji. A była to w owych latach deklaracja bezcenna. Zdobycie tak zwanych dewiz na zakup praw autorskich graniczyło z cudem. Po paru tygodniach podpisaliśmy umowy na wydanie książki w języku polskim i na tym, niestety, się skończyło. Zabrakło już pieniędzy na jej przekład, prace redakcyjne i na druk nakładu. Koniec. Wydawnictwo Poznańskie mogło już tylko dryfować.

 

ROBERT GAMBLE A KSIĄŻKI

Jednak moje spotkania z Bobem stawały się coraz częstsze. Nasze rozmowy z natury rzeczy dotyczyły przede wszystkim książek. Dowiedziałem się, że to on „sprowadził” do Polski Kurta Vonneguta i jego słynny bestseller „Rzeźnia numer pięć”, a także Josepha Hellera „Paragraf 22”, obie powieści przełożył na polski właśnie Lech Jęczmyk. Że to on, Bob, pomagał polskim dysydentom w stawianiu pierwszych kroków na amerykańskiej ziemi, m.in. Stanisławowi Barańczakowi czy Wojtkowi Wołyńskiemu.

 

WAKACJE ZA ŻELAZNĄ KURTYNĄ

Bob na Uniwersytecie Harvarda studiował anglistykę, pracę końcową pisał z twórczości Kiplinga, autora m.in. „Księgi dżungli”. Słuchał też wykładów i wielokrotnie rozmawiał z wybitnym polskim slawistą profesorem Wiktorem Weintraubem. To jemu być może zawdzięcza nie tylko rozwiązywanie łamigłówek językowych, ale także cel swojego pierwszego wyjazdu na egzotyczne wakacje za „żelazną kurtyną”.

Była nim Polska. W 1958 roku, dwa lata po Poznańskim Czerwcu, wraz z grupą amerykańskich studentów z organizacji The Experiment in International Living, która stawiała sobie za cel budowanie mostów między narodami, przyjechał do Warszawy i zamieszkał u Lecha Jęczmyka. Stąd – jak sam wspomina – „jeździłem do Giżycka, Zakopanego, Poznania. W Poznaniu zostałem aresztowany i zatrzymany na 1,5 godziny za to, że ośmieliłem się sfotografować siedzibę Urzędu Bezpieczeństwa”.

Wyjazd do Giżycka i Zakopanego był niewątpliwie czystą turystyką, ale wybór Poznania, który jeszcze w tym czasie lizał rany po krwawo stłumionym powstaniu, a na dodatek fotografowanie znienawidzonego przez poznaniaków Urzędu Bezpieczeństwa, to była decyzja ideowa. Młody student wiedział już dużo o Polsce, echa Poznańskiego Czerwca dotarły do niego w pełnym brzmieniu. Nie dziwi zatem decyzja, jaką podjął po 34 latach, by tu zamieszkać i rozwinąć skrzydła. Zanim jednak do tego doszło, przyjechał raz jeszcze z tą samą organizacją tym razem do Krakowa, tam poznał swoją przyszłą żonę, wrócił do Stanów, gdzie urodził im się syn Dominik, jednak – jak mówi – „małżeństwo nie przetrwało, jesteśmy po rozwodzie”.

Przyjazd do Poznania był, jak wspomniałem wyżej, świadomym wyborem ideowym Roberta Gamble’a. Świadczy o tym jeszcze dobitniej fakt, że na siedzibę swojego ukochanego Radia Obywatelskiego wybrał pomieszczenia w Zakładach Cegielskiego. To tam po raz pierwszy w PRL-u robotnicy upomnieli się o prawo do wolności i chleba. To tam pod główną bramą fabryki 28 czerwca każdego roku o godzinie 6 rano meldował się, by oddać im hołd.

 

PIERWSZA KSIĄŻKA

Pierwszą książką, której wydanie zlecił Bob w Polsce, jeszcze zanim założył własne wydawnictwo, była praca popularnonaukowa Lawrence’a Goodwyna „Jak to zrobiliście? Powstanie Solidarności w Polsce”, którą opublikował KAW. Jeden z głównych rozdziałów tej książki dotyczy właśnie Poznańskiego Czerwca i buntu poznańskich robotników w 1956 r. Miałem z tą książką dość niecodzienne przeżycia, ponieważ Bob wpadł na pomysł, by przesłać ją każdej wymienionej w niej osobie. Nie pamiętam, ile nazwisk zawierał indeks (może ok. 500?), ale pamiętam, że był tam Gierek, Jaruzelski, Kania, Szydlak, Gorbaczow, Regan itd. Nie zawsze udawało mi się znaleźć pełny adres, wtedy na kopercie pisałem tylko nazwisko, instytucję i kraj. Na przykład: „Michaił Gorbaczow, KPZR, ZSRR”. Jakże byłem podekscytowany, kiedy w towarzyszącym przesyłce liście pisałem, że „mam przyjemność…” itd. Jeśli dobrze pamiętam, otrzymaliśmy bodaj tylko jedno podziękowanie!

I jeszcze jeden fakt, bynajmniej nieprzypadkowy, tak sądzę. Lektura książki Lawrence’a Goodwyna wywołała u Boba wielki podziw dla postawy przywódcy strajku robotników w Zakładach Cegielskiego Stanisława Matyi. Na początku lat dziewięćdziesiątych, tuż po założeniu Radia Obywatelskiego – wtedy Stanisław Matyja już nie żył – pan Robert spotkał jego syna, Waldemara, wówczas tramwajarza, motorniczego. Nie minęło wiele czasu, a między nimi wywiązała się wielka przyjaźń, tak wielka, że kiedy do Poznania zjechało się całe rodzeństwo Boba, by zobaczyć, co robi ich najmłodszy brat, ten wsadził ich do jednowagonowego tramwaju i poprosił Waldka, aby poobwoził krewnych po ulicach Poznania. Ubolewał tylko nad jednym, że na ulicy Kochanowskiego, gdzie mieścił się budynek Urzędu Bezpieczeństwa, nie ma szyn tramwajowych.

Spotkanie Boba z Waldkiem Matyją miało jeszcze tę jakże ważną konsekwencję, że od tej pory zaczęła coraz bardziej zacieśniać się ich wzajemna przyjaźń. Waldek stał się najbardziej troskliwym opiekunem Boba w ostatnich kilku latach. I tak było do samego końca.

 

KORZENIE

„Jestem bostończykiem szkocko-irlandzkiego pochodzenia” – tak zwykł przedstawiać się pan Robert. Urodził się w 1938 roku w Filadelfii. Jego pradziadek James Gamble przybył do Stanów z Irlandii w 1819 roku. Tam razem ze swoim kolegą Procterem założyli firmę Procter & Gamble, która po kilkudziesięciu latach stała się jednym z największych producentów w Stanach środków czyszczących. Dziadek firmę jeszcze bardziej rozwinął, ale ojciec Clarence James Gamble zamiast biznesu wybrał medycynę. Ożenił się z Sarą, która zajmowała się domem, a on sam stał się specjalistą w dziedzinie planowania rodziny. „Może dlatego – jak wspomina Bob – każde z pięciorga rodzeństwa rodziło się regularnie co dwa lata”. Każde też wybrało swoją drogę życia. Jeden brat został lekarzem, drugi biznesmenem, jedna siostra – nauczycielką, druga działaczką społeczną, a on, Bob, najmłodszy – pastorem.

Przedtem jednak były studia na Harwardzie, potem dwu i pół letnia służba w wojsku, w marines. a jeszcze potem seminarium duchowne i praca kapelana szpitalnego. Najważniejsze – jak wspomina – było słuchanie chorych. Nie nawracanie, nie karanie pokutą, tylko SŁUCHANIE. Wątek słuchania wielokrotnie pojawiał się w wypowiedziach Boba. To słowo jak magiczny klucz zakodowało się w Jego filozofii. Pojawiło się w tytule pierwszej książki, którą postanowił wydać, a zaraz potem w tytule bestsellerowej książki „Człowiek, który słucha koni” Monty Robertsa. Pojawiło się też w sloganie reklamowym Radia Obywatelskiego: „Radio, które słucha Ciebie”, a także podczas ostatnio zainicjowanej przez Niego kampanii przeciwko pedofilii.

 

KAPŁAN Z POWOŁANIA

Pan Robert Gamble był księdzem, który wierzył. Kiedy piszę te słowa, oczom swoim nie wierzę, co piszę. Sam mam problem ze sprawami wiary. Jednak zawsze imponowała mi głęboka i prawdziwa wiara pastora Gamble’a. Wielokrotnie porównywałem ją z wiarą znanych mi księży katolickich. Zawsze wychodziło mi tak samo. Bob jako duchowny nie miał sobie równych. Nie chodzi mi tu bynajmniej o syndrom Marii Magdaleny ubóstwiającej Pana, rzadko widywałem rozmodlonego Boba, ale niemal zawsze spotykałem go pomagającego ludziom. To była Jego największa misja. Święta Misja. Najpierw jako kapelan świadczył swoją posługę chorym w szpitalach w Stanach, a kiedy tylko przyjechał do Polski, włączył się bez reszty w ruch Anonimowych Alkoholików.

WSPÓLNOTA AA

Miał dużą wiedzę na ten temat jeszcze z Ameryki. W 1984 roku zaangażował się w organizację pierwszego ogólnopolskiego Zjazdu AA. Sponsorował wyjazdy do Stanów polskich psychologów, by tam mogli uczyć się, jak pomagać alkoholikom w powrocie do zdrowia. Jego bliskimi doradcami byli m.in. dr Bohdan Woronowicz, dr Danuta Dudrak, dr Maria Matuszewska, prof. dr Wiktor Osiatyński i jego żona dr Ewa Woydyłło, wybitna psycholożka. Nic dziwnego, że po wielu latach organizowania mityngów AA, publikacji książek aowskich, udzielania bezpośredniej pomocy osobom uzależnionym poprzez umieszczanie ich w ośrodkach odwykowych, pan Robert stał się powszechnie akceptowanym sponsorem i mentorem polskiego ruchu AA.

Ta jego działalność znalazła też uznanie w oczach prezydenta Rzeczpospolitej, który za zasługi w rozwoju ruchu AA w Polsce w 1999 r. odznaczył Roberta Gamble’a Krzyżem Oficerskim Zasługi dla Rzeczypospolitej.

Jakby tego było mało, już po kilku latach od podjęcia decyzji, by tu, w Polsce, pełnić swoją misję, pastor Gamble postanowił roztoczyć opiekę nad anglikanami i w 1995 r. został kapelanem warszawskiej parafii Kościoła Anglikańskiego, a w roku 2014 w uznaniu zasług jej honorowym proboszczem. Z tego też tytułu spadły na niego obowiązki uczestniczenia w ważnych uroczystościach państwowych, na przykład w obchodach święta 4 Lipca czy zakończenia pierwszej wojny 11 Listopada.

To dzięki pastorowi Gamble’owi, krótko po powstaniu wydawnictwa Media Rodzina, nawiązaliśmy bliskie bezpośrednie związki z poznańskimi dominikanami. Tego nie jestem pewien, ale przypuszczam, że wszystko zaczęło się od charyzmatycznego o. Jana Góry, który miał tę unikalną umiejętność znajdywania ludzi czyniących dobro. Nic dziwnego, że szybko trafił na Boba. ten zaś, czując się już wydawcą, szczególnym sentymentem darzył wydawnictwo „W drodze”, którym wówczas kierował o. Tomasz Dostatni. Tak zaczęły się nasze wspólne wyjazdy na targi książki do Frankfurtu n. Menem, a potem jakże bliskie i krzepiące dla nas spotkania czy to z racji naszych jubileuszy, czy innych ważnych wydarzeń.

 

JUBILEUSZ

W 80. rocznicę urodzin Boba spotkaliśmy się – jakżeby mogło być inaczej – w niewielkiej kaplicy klasztoru dominikanów. Obecni byli pracownicy wydawnictwa, przyjaciele Boba oraz znajomi. Po mszy świętej, którą celebrował o. Tomasz Dostatni w asyście pastora Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego, Jana Ostryka, który wygłosił piękną homilię opartą na biblijnej przypowieści o siewcy, udaliśmy się do przyległego pomieszczenia przypominającego niewielką kawiarnię i tam składaliśmy jubilatowi życzenia. Były toasty, były gratulacje, były wspólne fotografie, były wspomnienia. Nawiązując do wspomnianej w homilii przypowieści, powiedziałem, że pan Robert przypomina mi biblijnego siewcę. Idzie i sieje ziarno, idzie i sieje…

 

RADIO OBYWATELSKIE

Radio Obywatelskie to było to ziarno, które bardzo szybko zakiełkowało. Pierwsze w Polsce talk-radio, „Radio, które słucha Ciebie”. To nie był tylko slogan reklamowy radiostacji. W wywiadzie udzielonym redaktorowi Marcinowi Wójcikowi z „Gazety Wyborczej”, Robert Gamble wyznał: „Chciałem, aby Polacy nauczyli się słuchać i mówić. Wydaje mi się, że macie z tym problem. To może być historyczny kontekst – zabory, okupacja, komuna. Nie mogliście swobodnie mówić, więc kiedy nastał czas swobody, przestaliście słuchać, tylko mówicie wszyscy naraz”.

Początki radia jak zwykle były trudne, nie tylko ze względów technicznych, ale głównie organizacyjnych. Koncesję na nadawanie otrzymała Fundacja Solidarności, założona przez Lecha Wałęsę, a z jej ramienia radiem zarządzał Julian Zydorek, działacz Solidarności w Poznaniu. Robert Gamble był sponsorem radia, ale w poważnym stopniu – jeśli tak można powiedzieć – jego duszą programową. Już po kilku miesiącach działalności radia, głośno o nim było na ulicach Poznania, w tramwajach, w prywatnych domach i w pracy. No bo co to znaczy, że radio słucha ciebie? Kogo? Nas? To przecież my słuchamy radia. Oni mówią, my słuchamy. Oni wiedzą, my nie wiemy. Oni zagrają, my tańczymy tak, jak oni chcą. Tak jak było w PRL-u. Więc co my mamy do gadania?

No i się zaczęło. Telefony dzwoniły do radia jak oszalałe. Pamiętajmy, to były pierwsze miesiące wolnej od cenzury Polski. Na antenie radia słuchacze pozbywali się peerelowskiej traumy. Mówili, co ich boli, co chcą zmienić, mówili o swoich chorobach, mówili gwarą poznańską, jąkali się, przełamywali swój lęk. Na przykład:
– Słyszał pan wczoraj, co powiedział w radiu Roman? – zaczepił mnie znajomy.
– Nie, wczoraj byłem w Warszawie.
– Panie, pierwsze co panu powiem, to jaki on Roman? To mój sąsiad! Poznałem go po głosie. To stary ubek. Wskoczył do naszej bimby i będzie znowu mówił, jak mamy jechać?
Albo:
– Wczoraj rozmawiali o pomniku, gdzie ma stanąć. I Józef powiedział, ja go lubię, on często dzwoni do radia, żeby się nie kłócili, bo jest tak, jak powiedział jeden ksiądz, góral, że racja jest jak dupa, każdy ma swoją! Ale czy ksiądz, panie, mógł tak brzydko powiedzieć?
– Tak powiedział Piłsudski, nie ksiądz. Ksiądz góral powiedział, że jest prawda, cała prawda i gówno prawda – wyjaśniłem.
– A to co innego. Chwała Bogu!
Albo:
– Dzwoniła Krysia, że niby nic nie drożeje. A dlaczego wieczorem na rynku zamiast wszystko być tańsze, jest droższe? Panie, wszystko idzie do góry. Ja się uszykuję z telefonowaniem na jutro i ja ją zapytam, co ja mam moim szarankom włożyć do gęby?

Bob triumfował! Wymyślał codziennie tematy rozmów, ustalał zasady długości wypowiedzi (bodaj dwie i pół minuty), zwracał słuchaczom uwagę, że nie wolno rzucać oskarżeń ad personam, nie wolno mówić, że ktoś jest głupi, można natomiast powiedzieć, wydaje mi się, albo mam wrażenie, że ten ktoś jest idiotą itd.

Doszło do tego, że pełniąc radiowy nocny dyżur, Bob zasypiał na podłodze. Nie wracał na Pasiekę do siedziby firmy, gdzie zamieszkał w małym pokoiku, w którym mieściła się niewielka wersalka i malutki stolik z jednym krzesłem. Kiedy rano przychodziłem do pracy, Bob szedł do łazienki, a potem do kuchni. Od czasu do czasu czekało tam na niego śniadanie, pachnący świeży chleb, ser i dżem. To sprawiła intuicja pań, które od razu wyczuły w radiowym głosie Boba, że potrzebuje on czułej opieki.

Już po kilkunastu dniach zorientowałem się, że chodzi tu o stary, wypróbowany sposób, by trafić przez żołądek do serca samotnego Amerykanina. Zaloty trwały wiele miesięcy, Bob jednak był nieugięty. Jedna z pań jeszcze po latach zaglądała, czy aby pan Robert czegoś nie potrzebuje. Ten jednak zajęty codziennym wymyślaniem tematów do rozmowy radiowej odpowiadał:
– Może niech będzie tak, że założymy dwie partie: „Masło” i „Margarynę”. I niech każdy wybierze, co woli. A jeśli ktoś doszedł do wniosku, że się mylił, może zmienić ugrupowanie. Moje talk-radio, to były takie rozmowy przy kuchennym stole. Kiedy przyjeżdżałem do Polski za komuny, „Solidarność” spotykała się w domach, w kuchni przy stole. W takiej scenerii toczyły się najważniejsze dla kraju rozmowy. Dlatego chciałem przenieść ten klimat do naszego radia.

Od zaprzestania działalności Radia Obywatelskiego minęło już wiele lat. Po dziś dzień spotykam ludzi, którzy z wielkim uznaniem wspominają audycje legendarnego radia. W szczególności zaś jednego pana, który wspaniałą radiową gambolszczyzną (Bob miał wybitnie radiowy głos), zmagając się w heroiczny sposób z językiem polskim, poruszył serca i umysły radiosłuchaczy.

 

POLSZCZYZNA CZY GAMBOLSZCZYZNA?

Pierwsze namacalne ślady gambolszczyzny pojawiły się już w pierwotnej nazwie naszego wydawnictwa. W Bostonie pan Robert założył firmę medialną Media Family of Massachusetts, co przełożyło się w Polsce po prostu na Media Rodzina of Poznań. Nigdy nie potrafiłem pogodzić się z tym łacińsko-polsko-angielskim łamańcem. To był czas w Polsce, kiedy nastąpił prawdziwy wysyp nazw firm obco brzmiących. Nic więc dziwnego, że ktoś w poznańskim magistracie wpadł na pomysł, że jeżeli w takiej nazwie pojawi się słowo POZNAŃ, to trzeba będzie uiścić z tego tytułu stosowną opłatę do kasy miasta. Ostatecznie tak się nie stało, dla mnie jednak był to moment, by pozbyć się dwóch ostatnich wyrazów. Pozostała Media Rodzina i tak jest do dziś.

Może to wydawać się zaskakujące, ale według mnie język gambolski ma swoje źródło w niezwykłej osobowości pana Roberta. To jest język, jeśli tak można powiedzieć, empatii słownej. To heroiczne łączenie ognia z wodą. Jakże wielką radość wywoływały u Boba neologizmy. Zamiast weekend mówmy „łykend”, a jeśli komuś słowo to kojarzy się nie bez racji z alkoholem, to niech będzie „sobdziela”. To co, że tego słowa nie ma w języku polskim – słyszałem wiele razy od Boba – ale teraz już jest! Radość tworzenia, radość pomagania to główne atrybuty Jego osobowości.

Moje rozmowy z Bobem o języku prowadziły często do ważnych dla nas obu wniosków. On rozumujący zgodnie ze swoim duchowym powołaniem, że na początku było słowo. I ja powtarzający za Wittgensteinem, że język wyznacza granice naszego świata, poznania. Że jeśli coś nie zostało nazwane, to nie istnieje. Że na tym polega twórczość, prawdziwa twórczość. Rozumieliśmy się doskonale. Lubiłem te rozmowy.

 

WIGILIA POD RONDEM

W programie Radia Obywatelskiego jedną z ważniejszych pozycji było czytanie książek. Tego należało się spodziewać. Czytane były nie tylko książki Media Rodziny, spośród których największą słuchalnością cieszyły się „Opowieści z Narnii” C.S. Lewisa. Szczególnym jednak wydarzeniem okazała się lektura powieści Małgorzaty Musierowicz „Noelka” adresowana do młodych czytelników.

Jest w niej scena wigilii bożonarodzeniowej, która ma miejsce pod głównym rondem Poznania – Kaponierą. Scena ta wywarła tak wielkie wrażenie na Bobie, że nie oglądając się na nic, postanowił z fikcji uczynić rzeczywistość. Bo to było to miejsce, gdzie mogli trafić wszyscy, zaproszeni i niezaproszeni. Ci, co tylko przechodzili i ci, co chcieli tu być. I tak też się stało. W zimowy grudniowy wieczór 1992 roku pod rondem Kaponiera odbyła się pierwsza wigilia. Prawdziwa wigilia. Potem były następne, bo wielu poznaniaków uznało, by tam pójść, spotkać się i śpiewać kolędy. Aż przyszedł moment, gdy zaczął się remont ronda, który trwał, trwał i trwał, aż… zainteresował się tym prokurator.

Dzisiaj Wigilii pod Rondem już nie ma. Tak sobie jednak myślę, że może to jest właściwe miejsce, gdzie mogłaby stać ławeczka z panem Robertem, na której można byłoby przysiąść i posłuchać, co mówi.

 

TORBA PEŁNA KSIĄŻEK

Największą jednak pasją Boba były książki. Zawsze wracał z Bostonu czy z Edynburga z ciężką torbą pełną książek. Jej rozpakowywanie trwało w wydawnictwie kilka dni. A w trakcie były zachwyty ale też zdziwienia. Tyle że już wówczas docierało do nas, że Bob wyprzedza nas w diagnozowaniu rzeczywistości o parę okrążeń. Generalnie w tej torbie było dla każdego coś miłego. Dla dzieci amerykański Brzechwa, czyli Dr Seuss i seria jego książek, które na polski genialnie przełożył Stanisław Barańczak. Dla dorosłych książki wybitnego psychologa Martina Seligmana, w szczególności „Optymizmu można się nauczyć”. Bob twierdził – i nie bez racji – że optymizmu nam brakuje.

Była też książka szefa policji nowojorskiej Bratona i poradnik dla naszej kiełkującej samorządności „Rządzić inaczej”. Biedny premier Grzegorz Kołodko. Pamiętam, jak na majowych targach książki w Warszawie, wówczas jeszcze w Pałacu Kultury i Nauki, Bob postanowił wręczyć ją wizytującemu targi premierowi. Stanął przed zbliżającym się orszakiem i machał nią w jego kierunku. Dodam tylko, że książka miała duży z daleka widoczny tytuł. Premier, myśląc zapewne, że to jakaś ustawka polityczna, z daleka już wołał: „My już rządzimy inaczej, już rządzimy inaczej…” Przed zaskoczonym panem Robertem momentalnie wyrósł kordon „borowików”.

 

CZARODZIEJ

Jedna książka w Boba torbie była dość wyraźnie już sfatygowana. Otrzymał ją od brata, a widać było na niej ślady kilku już lektur. To był „Harry Potter and Philosopher’s Stone” J.K. Rowling. Od tego momentu zaczęła się w Media Rodzinie nowa era.
Dla Boba wydanie tej książki stało się absolutnym priorytetem. Myślę, że nie było w Polsce nikogo, kto mógłby mu w tym przeszkodzić. Decydowały o tym względy ideowe. Natomiast dla nas, pracowników wydawnictwa, nastąpił czas błyskawicznej edukacji zawodowej.

Wtedy to zaczęły krystalizować się nasze poglądy na funkcjonowanie rynku książki, który według nas powinien podlegać stosownym regulacjom prawnym. Bob wspierał nas w walce z wolnoamerykanką, czyli takim funkcjonowaniem naszego biznesu, który nie przestrzegał żadnych norm. Najbardziej jednak pochłonęła go walka z antypotterową krucjatą. Kiedy pewnego dnia powiedziałem mu, że w Polsce nikt nie odważy się publicznie oskarżyć „Harry’ego Pottera” o satanizm, tak jak stało się to w Ameryce, Bob przyjął zakład. (On postawił 100 dolarów, a ja 100 złotych).

Parę miesięcy przed upływem terminu zakładu ksiądz proboszcz w jednej z wrocławskich parafii powiedział z ambony, że w „Harrym Potterze” zobaczył szatana. Zakład przegrałem. Parę lat później stało się jeszcze gorzej. Na dziedzińcu kościoła w Gdańsku ksiądz egzorcysta Rafał Jarosiewicz otoczony ministrantami spalił „Harry’ego Pottera”. Spotkało się to na szczęście z ostrym protestem największych instytucji kulturalnych w Polsce.

Napisałem wyżej, że Bob wyprzedzał nas o parę okrążeń w diagnozowaniu rzeczywistości, szczególnie amerykańskiej. Był demokratą, prawdziwym demokratą. Jego idolem był Barack Obama, którego autobiografię „Odziedziczone marzenia” wydał na rok przed wyborem na prezydenta USA. Pamiętam, szukaliśmy politologów amerykanistów, aby pomogli nam przekonać czytelników do tej inicjatywy. Nie znaleźliśmy nikogo. Historia powtórzyła się dokładnie tak samo w przypadku Joe Bidena. Jego książkę „Obiecaj mi, tato” opublikowaliśmy również rok przed wyborem Joe Bidena na prezydenta Stanów. Tylko że tym razem nie pytaliśmy już nikogo o zdanie.

 

ZASŁUŻONY POZNANIAK

W 2016 roku w poznańskim Ratuszu na uroczystej sesji Rady Miasta Robert Gamble otrzymał tytuł Zasłużony dla Poznania. Odbierając okolicznościowy medal, powiedział: „Zawsze będę Amerykaninem z Bostonu, bostończykiem pochodzenia szkocko-irlandzkiego. Ale może od dzisiaj mogę myśleć o sobie, że jestem poznaniakiem”. Pytałem wielu, czy był taki drugi Amerykanin, ba! obcokrajowiec, który tyle zrobił dla Poznania? Od każdego otrzymywałem tę samą odpowiedź. Nie było!

Teraz, Panie Robercie, gdy spocząłeś w naszej poznańskiej ziemi, jesteś nie tylko wielkim bostończykiem. Stałeś się również ważną częścią naszej historii.

Cześć Twojej Pamięci!

Bronisław Kledzik

 

Zaloguj się

Nie masz konta?